Jak się ma jazz do muzyki liturgicznej?
Gdy ukazała się pierwsza płyta „Arki Noego”, była to zupełna nowość na rynku muzyki chrześcijańskiej. Nie było wówczas w Polsce dziecka, które by nie miało na ustach piosenek tej grupy. Od tego czasu z niepokojem obserwuję najmłodszych amatorów muzyki żywo reagujących na tego typu przedsięwzięcia i na ich zmieniającą się pod wpływem tego percepcję sztuki w ogóle.
Pomimo niezaprzeczalnie szlachetnych chęci autorów tego chwalebnego dzieła, nie da się nie zauważyć niedbałości o aspekt pedagogiczny w zakresie muzykologii, a co za tym idzie niespecjalne zapotrzebowanie na coraz bardziej wysmakowane formy dydaktyzmu sensu largo. I tak widzimy owoc, poczynając od siostry zakonnej z gitarą na Mszy św. i dzieci śpiewających „Taki duży…” (o ile tak to można nazwać, bo zazwyczaj na wzór „Arki Noego” drą się zachęcane przez ową siostrę wg zasady im głośniej tym lepiej, nie zważając na defekty gardła mogące wystąpić po latach), kończąc na dorosłych, którzy przychodzą na Msze dla dzieci z powodu łatwiejszego przekazu Słowa Bożego. Ludzie! Masowa infantylizacja narodu trwa, i przywilej, którym jest możliwość wykorzystania narzędzia w rękach artysty, nie może być dla niego obojętny wobec ewentualnej partycypacji w owym zjawisku.
Jako człowiek, któremu na sercu leży dobro muzyki liturgicznej, nie mogę pozostać indyferentny wobec kolejnego kroku w stronę zanikania wśród nas poczucia sacrum, mianowicie ukazania się w sprzedaży nowej płyty zespołu „Oweyo” pt. „Pieśni Kościoła”. Co do strony technicznej, według mojej opinii, jest to płyta słaba. Poczucie meliki ośmielam się poddać w wątpliwość, gdyż frazowanie wokalu pozostawia bardzo wiele do życzenia. Śpiewanie w nienaturalny sposób, zwłaszcza, że są to pieśni kościelne, gdzie jedną z cech charakterystycznych są cezury, których zespół za wszelką cenę stara się uniknąć na rzecz tzw. time-u (proszę mi wybaczyć posługiwanie się żargonem obowiązującym w muzyce rozrywkowej, ale w tym przypadku połowicznie jest to chyba jak najbardziej na miejscu). Dzieje się to kosztem estetyki; ostatnie sylaby każdej frazy zdają się być akcentowane, co brzmi zabawnie, niczym wątpliwej jakości trawestacja. Płyta jednolita, mimo szczerych starań nie sposób uniknąć przymiotnika – nudna. W jednej z recenzji tego krążka (o. Andrzej Bujnowski OP) przeczytać możemy, że muzycy podjęli próbę odświeżenia pieśni, które w większości znamy i nadali im lekko „jazzujący” charakter. W jakim celu? Od razu przypomina mi się anegdota z życia pewnego dziecka, którego mama chcąc, by nauczył się jeść smażoną wątróbkę, podawała mu ją z czekoladą. W rezultacie dziecko to nie potrafi dziś właściwie ocenić smaku ani jednego ani drugiego, a jego wyczucie kulinarne zostało poważnie naruszone. Niech ten przykład posłuży jako alegoria poruszanego tematu. Tu jest sprawa o tyle bardziej frasująca, że rzecz dotyczy sztuki, którą trzeba traktować poważnie. Ba! Idzie o sztukę sakralną! Tu nie ma miejsca na błędy czy eksperymenty.
Instrukcja Musicam Sacram z 1967 roku mówi: „Muzycy, komponując nowe melodie, muszą brać pod uwagę narodową tradycję, jak i prawa rządzące muzyką sakralną”. Czy trzeba być znawcą muzyki, by stwierdzić, że takie melodie kościelne w konfrontacji z harmonią jazzową są przynajmniej nie na miejscu? Odnoszę wrażenie, że mam styczność z wyjątkowo niespójnym rodzajem eklektyzmu.
Pójdźmy dalej. Czy określenie „pieśń liturgiczna”, które sugeruje podtytuł płyty, nie jest bezmyślnie nadużyte? „Muzyką liturgiczną nazywamy tę muzykę, która może być użuwana przy sprawowaniu Kultu Bożego” – poucza nas wspomniany już jeden z dokumentów Kościoła wydany po Soborze Watykańskim II. Zatem, czy za niedługi czas, pieśni wykonywane podczas Eucharystii w tak wynaturzony sposób, będą czymś powszechnie spotykanym jak siostra zakonna z gitarą, o której była mowa na wstępie?
W chwilach takiego wybiegania myślami naprzód, rozbrzmiewa w myśli rozpaczliwe pytanie „Quo vadis?”, które w kontekście poruszanego tematu powinno być punktem wyjścia. Czy to nie jest przyłożenie ręki do powolnej, ale postępującej destrukcji muzyki liturgicznej? Chęć takiego obrotu sprawy poza ogólnym brakiem wyczucia estetyki w muzyce, tłumaczyć można tylko nieznajomością dokumentów Kościoła, postrzeganiem sztuki sakralnej przez pryzmat „częstochowskiego” kiczu i podejściem do całej sprawy w stylu: po co do tego dojrzewać, skoro można to zmienić…
Pozwolę sobie zacytować znany z poprzednich akapitów dokument: „Podczas liturgii nie wolno wykonywać muzyki mającej charakter wyraźnie świecki, np. jazzu, big-beatu itp. Muzyka ta nie jest zgodna z duchem i powagą liturgii”. Także a propos instrumentów: „Wyłącza się z użytku liturgicznego takie instrumenty jak fortepian, gitara elektryczna, perkusja itp.” I wreszcie przemówi do nas sam Pius X w najbardziej autorytatywnym dokumencie dotyczącym muzyki kościelnej, Motu Proprio z 1903 roku: „Trzeba zwracać największą uwagę, aby kompozycje muzykalne w najnowszym stylu, które się dopuszcza do kościoła, nie zawierały w sobie nic świeckiego […] i aby nawet w swej formie zewnętrznej nie były wzorowane na modłę utworów świeckich. […] Budowa sama, rytm i, że tak powiem, jakiś konwencjonalizm stylowi temu właściwy, bynajmniej nagiąć się nie dają do wymagań prawdziwej muzyki kościelnej”.
Mimo, iż teksty te zacytowane w bardzo znikomej części, komentarza nie wymagają, apeluję: nie wciskajmy na siłę do kościołów piosenek religijnych, jednocześnie nie wynośmy ze świątyń prawdziwych, tradycyjnych pieśni kościelnych, bo efekt może być jeden – syntetyczna konfuzja w sztuce sakralnej, do czego nikt prawdziwie zatroskany o muzykę w kościele dopuścić nie chce.
Jako organista zmagający się z dziećmi wychowanymi na „Arce Noego”, opierającymi się przed śpiewem pieśni dla dzieci z organami, z obawą wyglądam w przyszłość. Dziś już bowiem spotykam dorosłych ludzi pytających mnie, czy te pieśni muszą być tak smętne, czy nie da się tego zagrać szybciej, inaczej. Ludzie byliby najbardziej zadowoleni, gdyby w kościele grał zespół big-beatowy, ksiądz ubrany był w modne ciuchy, na chór prowadziłyby schody ruchome, Pan Jezus przychodziłby pod postacią ciasteczek, a cały budynek byłby stylizowany na centrum handlowe. Dopiero byśmy mieli wiernych w polskich kościołach!
Reasumując, wołam do wszystkich zajmujących się muzyką w naszych świątyniach: nie głaszczmy ludzi po gustach, a raczej zachciankach wyrosłych z głęboko zakorzenionego w Polakach utylitaryzmu. Stawiajmy wymagania! Zaprzestańmy tej, często u artystów nieświadomej, deprecjacji sztuki do poziomu pospólstwa. Owa alegoryczna wątróbka z czekoladą jest prawdziwym zagrożeniem w dobie stagnacji muzyki kościelnej, dlatego tym bardziej jest to smutne, gdy dotyczy to ściśle tej dziedziny. Niniejsza płyta zespołu Oweyo jest przykładem wykorzystania pieśni liturgicznych w zupełnie niestosownym dla nich kontekście, niszczy gusta i wypacza wyczucie ducha i stylu muzyki sakralnej niczym swoisty antycecylianizm. Dziś sztuka potrzebuje odrodzenia, nie przemiany. Nawet jeśli w kościele ma być art deco, to nie za wszelką cenę.
Wczoraj Edyta Górniak swobodnie zinterpretowała Hymn Narodowy na rozpoczęciu sportowych mistrzostw, dziś możemy usłyszeć pieśni liturgiczne w jazzowej szacie. Co będzie jutro? „Bogurodzica” w interpretacji czołówki polskiej sceny hip-hopowej? Tego też jeszcze nie było!
Muzyka sakralna ma to do siebie, że aby się nią zajmować, bądź chociaż obiektywnie ocenić, trzeba być jednocześni muzykiem i liturgistą. Nie jest w stanie tego zrobić ani libertynistyczny meloman, ani muzyczny dyletant w koloratce. Wyrażam ogromną nadzieję i mocno wierzę w tych artystów, którzy mają na względzie właściwy poziom i wyraz sztuki sakralnej, jako że jest ona poświęcona Stwórcy naszemu, nie czyniąc z niej przedmiotu zaspokajania płytkiego „widzimisię” ku zadowoleniu określonych środowisk społecznych.
Daniel Popiałkiewicz
absolwent Akademii Jazzu i Muzyki Rozrywkowej w Katowicach