Wywiad z ks. drem hab. Jarosławem Nowaszczukiem, neolatynistą, pracownikiem Katedry Teologii Patrystycznej Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Szczecińskiego.
Rozmawia Emil Michorzewski

EM: W sytuacji, kiedy łacina traci na znaczeniu w edukacji i jako przedmiot nauczania w szkołach i na uniwersytetach powoli przestaje istnieć, nasuwa się pytanie o depozyt kulturowy Kościoła i całego Starego Kontynentu. W jaki sposób łacina znalazła się na usługach Kościoła Katolickiego począwszy od czasów najdawniejszych?

JN: Jeśli wczytać się w Biblię i antyczną historię, postawione pytanie można wypowiedzieć wręcz głosem pełnym zaskoczenia: Jak to się stało, że łacina została językiem Kościoła Zachodniego?Jest to bez wątpienia paradoks. Wystarczy uświadomić sobie, że Rzymianie, dla których była ona językiem ojczystym, podbili Ziemię Świętą, byli tam znienawidzeni jako okupanci i to oni ostatecznie wykonali wyrok śmierci na Jezusie Chrystusie w taki sposób, jak mieli w zwyczaju w ojczyźnie, karząc niewolników i wichrzycieli. Co więcej, ich miasto, stolica ówczesnego świata, było miejscem, do którego zabierali bożków podbitych narodów, przez co uczynili z niego ośrodek wielobóstwa w wymiarze nigdy niespotykanym w obrębie – jak mówili – orbis terrarum, czyli okręgu ziemi. I to właśnie Rzym miał stać się centrum przepowiadania o jednym i prawdziwym Bogu?

A jednak język potomków Eneasza stał się ostatecznie mową chrześcijan. Kiedy święty Piotr i święty Paweł przybyli do Rzymu, najprawdopodobniej nie znali jeszcze łaciny, albo nie znali jej dobrze. Tak naprawdę, nie potrzebowali koniecznie tego języka, by przepowiadać dobrą nowinę. Taką rolę, jaką w naszym świecie odgrywa język angielski, pełniła bowiem wówczas greka. Każdy wykształcony człowiek mówił po grecku. Na studia jeździło się do Aten. Był tam i Cyceron i Cezar i wielu innych. Grekę można było też codziennie usłyszeć pośród ludzi na ulicach Rzymu. Nikt z badaczy nie kwestionuje, że pierwszym językiem rzymskiego Kościoła był właśnie język grecki. Pozostało po nim niewiele, ale pamięć o tamtym czasie trwa choćby w wołaniu Kyrie eleison, a w liturgii przedsoborowej również w wielkopiątkowych suplikacjach dzielących improperia na mniejsze części. Dość szybko, patrząc z naszej perspektywy, łaciną zaczęto posługiwać się zarówno w katechezie, jak i w obrębie celebracji liturgicznych. Dość wspomnieć, że kiedy doszło do pierwszego soboru wolnego chrześcijaństwa, a zatem do Soboru w Nicei (325 po Chr.) znajomość greki była tak nikła, że na gruncie porozumienia między teologami Wschodu i Zachodu pojawiły się trudności.

Ostatecznie łacinę uznano za język Kościoła Zachodniego. Zajęła w nim tak poczesne miejsce, że wiernych tego kręgu kulturowego zaczęto nazywać „Łacinnikami”, co zresztą praktykuje się nadal za wschodnią granicą Polski a także w dokumentach dykasterii rzymskich. Można pytać, dlaczego właśnie ten język? Jak sądzę, bardzo jasnej odpowiedzi na to pytanie udzielił kanonizowany w 2014 roku Ojciec Święty Jan XXIII. I tu powtórne możemy być zaskoczeni. Jak to, czy to nie jest ten papież, który rozpoczął Sobór Watykański II? Tak, to ta sama postać. Niestety, nasze wyobrażenia o niej, jak i te, które dotyczą samego Vaticanum II są nie tylko nieścisłe, ale wręcz błędne. Dość uświadomić sobie, że na kilka miesięcy przed rozpoczęciem obrad soborowych, kiedy prace nad kwestiami liturgicznymi były w toku, 22 lutego 1962 roku Jan XXIII na ołtarzu w bazylice świętego Piotra podpisał Konstytucję Veterum Sapientia (Mądrość Starożytnych). W niej właśnie wystąpił w obronie studium języka łacińskiego. Dał też odpowiedź na nurtujące nas teraz pytania. Dokument mówi zatem, że łacina została uznana przez Kościół za własną mowę, gdyż była językiem wysoko rozwiniętym i posiadającym wybitnej klasy zabytki literackie oraz zasoby piśmiennictwa podporządkowane najważniejszym kategoriom, to znaczy prawdzie i pięknu. Co więcej jest to język, który łączy. Chodzi o to, że inaczej niż obecnie język angielski, łacina nie stanowi własności jakiejkolwiek nacji. Wszyscy muszą się jej nauczyć, nikt nie jest uprzywilejowany, nikt nie może się nią szczycić, ani też z jej powodu lekceważyć innych. Obok tego – zwraca uwagę papież – mowa Rzymian posiada ścisłość terminologiczną, która nadzwyczaj potrzebna jest w dziedzinie religii i teologii. Wynika to, jak można domniemywać, z mentalności mieszkańców Lacjum, którzy – jak nie bez racji utrzymuje się powszechnie – dali światu przynajmniej dwie rzeczy, to znaczy prawo i sztukę militarną. Prawnicy i żołnierze, to bardzo elementarne wyobrażenie dotyczące starożytnych Rzymian, ale wcale niepozbawione racji. Ci drudzy nie słyną z nadużywania słów, gdyż, pełniąc swoje powinności w sytuacjach zagrożenia życia, zdają sobie sprawę ze znaczenia i następstw każdego rozkazu i polecenia. Juryści z kolei potrzebują określeń trafnych i treściwych. Ta ścisłość i konkret stały się swoistym dziedzictwem łaciny. Stąd – co studenci słyszeli ode mnie już nie raz – dłużyzna i bezsensowne gadanie, potocznie zwane „laniem wody” a przez młodzież „nawijką” jest czymś zupełnie obcym dla języka łacińskiego. Ostatecznie za rodzaj podsumowania myśli papieskiej a przy tym wieńca laurowego przydanego mowie antycznych obywateli Imperium Romanum można uznać opinię Jana XXIII, którą on sam zaczerpnął z orzeczeń Piusa XI. Jak twierdził, Kościół potrzebował języka uniwersalnego, niezmiennego i szlachetnego, a takim był właśnie język łaciński.

EM: Współcześnie mówi się, że język łaciński to język martwy. Jeszcze częściej słychać głosy, że to język wręcz niemodny, staroświecki i zbyt mało pospolity jak na dzisiejszy świat. A co mówił Kościół? Jak wygląda aktualnie obowiązujące prawodawstwo w tej kwestii?

JN: Dotychczasowe wyjaśnienia mogą być źródłem pewnego rozczarowania. Skoro bowiem łacina była tak ważna i skoro papież Jan XXIII tak ją cenił, dlaczego zrezygnowano z niej kilka miesięcy po podpisaniu Veterum Sapientia, podczas prac nad pierwszym dokumentem Soboru Watykańskiego II, a zatem nad „Konstytucją o Liturgii Świętej”. Nic bardziej mylnego! Z każdym przeciwnikiem łaciny można założyć się o wiele, jeśli wskaże w dokumentach soborowych coś kontra łacinie. Wręcz przeciwnie, ojcowie soborowi potwierdzili jej znaczenie w Kościele. Zasadnicze orzeczenie dotyczące języka znajduje się już w 36 punkcie wspomnianego dokumentu. W pierwszym paragrafie zostaje tam powiedziane, że w obrządkach łacińskich zachowuje się używanie języka łacińskiego poza wyjątkami przewidzianymi przez prawo. To bez wątpienia najistotniejsze zdanie, które pokazuje miejsce łaciny w katolicyzmie. Mowa jest tu o „obrządkach łacińskich”, gdyż obok najbardziej znanego obrządku rzymskokatolickiego istnieją trzy inne jeszcze, to znaczy: ambrozjański w Mediolanie, gallikański we Francji i mozarabski na terenie Hiszpanii. Pomijając szczegóły dotyczące poszczególnych rytów, raz jeszcze powtórzę za soborem, że łacina pozostaje nadal językiem każdego z nich. Żeby być uczciwym trzeba doczytać jednak punkt 36 do końca. Dalej zostaje zatem powiedziane, że stosowanie języka ojczystego może być bardzo pożyteczne dla wiernych, stąd można mu przyznać – cytuję dosłownie – więcej miejsca, zwłaszcza w czytaniach i pouczeniach, w niektórych modlitwach i śpiewach. Ojcowie soborowi wychodzą w tych słowach naprzeciw wszystkim, którzy prosili, by dopuścić języki narodowe do liturgii. To wołanie nie zrodziło się zresztą w wieku dwudziestym. Dobrze uświadomić sobie, że legaci polskiego króla Zygmunta Augusta na Sobór Trydencki czterysta lat wcześniej zawieźli dwa postulaty polskiego władcy, a jednym z nich była zmiana języka liturgii z łaciny na język ojczysty. Pragnienie, by przyznać miejsce językom narodowym stało się bardzo żywe w ubiegłym stuleciu również z tej przyczyny, że same języki dzięki rozwojowi i literaturze dorosły do tego, by stać się mową liturgii. Do tego dorzucić trzeba jeszcze doświadczenie wierzących. Rozmowy z wiernymi, a zwłaszcza duchownymi, którzy pamiętają czasy przedsoborowe przekonują, że czuło się w świątyniach pewne „skostnienie” i „chłód”, za które obwiniano również łacinę. Ludzie nie mogli pełną piersią wyśpiewać tego, co mieli w duszy, nie mogli głośno wypowiadać modlitw, bo nie byli do końca pewni poprawności swych słów. Problem był na tyle istotny, że został dostrzeżony przez Stolicę Świętą. Pierwsze posunięcia w zakresie reformy liturgicznej były dziełem papieża Piusa XII. Pojawiły się też lokalne zwyczaje, jak chociażby odmawianie całego pacierza w języku narodowym. Pragnienie, by modlić się po polsku, najbardziej widać było natomiast w rozwoju pozamszalnych nabożeństw liturgicznych, podczas których wierni mogli recytować teksty i śpiewać w mowie ojców. Chodzi tu o Gorzkie żale, majówki, czy procesje w dni krzyżowe. Dla naszych przodków były one tym istotniejsze, że kościół poza rodziną był jedynym miejscem, gdzie w okresie zaborów można było posługiwać się językiem polskim. Trzeba też wziąć pod uwagę fakt, iż pobożność naszego narodu ma przede wszystkim charakter ludowy. Od czasu rozbiorowych wywózek na Syberię i emigracji, poprzez eksterminację dokonaną przez nazistów i marginalizację w okresie komunizmu, ludzie wykształceni, a zatem ci, dla których łacina była bliska i zrozumiała, doznawali nieustannych represji. Stąd pobożność, że nazwę ją „inteligencka”, nie miała szans rozwinąć się tak, jak w innych narodach. Nie jest to bynajmniej krytyka polskiej religijności, gdyż dewocja ludowa jest na tyle istotna, że poświęcono jej osobny dokument „Dyrektorium o pobożności ludowej”, podpisany przez świętego papieża Jana Pawła II w 2001 roku. Cała ta sytuacja tłumaczy jednak bardzo często przywoływane przez ludzi wspomnienie, które wyrażają w słowach: „dawniej w kościele nikt nic nie rozumiał”. Wyjaśnia też, jak głębokie było pragnienie, by msza święta była sprawowana w języku wernakularnym.

Przekonałem, jak sądzę, że reforma liturgiczna była potrzebna. Chodzi tylko o to, jak ją należy przeprowadzić. Analiza tego, co zawarte jest w „Konstytucji o liturgii świętej” pokazuje zamysł ojców soborowych. Otóż w liturgii Mszy świętej są takie elementy, które każdego dnia się zmieniają. Są to czytania, modlitwa wiernych, homilia i inne podobne. Wszystkie te elementy zwykło się określać nazwą proprium. Obok niego jest ordinarium, obejmujące te części, które zawsze wypowiadamy tymi samymi słowami. Są to na przykład: hymn „Chwała na wysokości Bogu”, wyznanie wiary, śpiew „Święty” i „Baranku Boży”, słowa przeistoczenia, wielka doksologia, modlitwa Pańska. Zdaniem soboru w proprium winniśmy stosować język ojczysty. Trudno bowiem wymagać, by wierni na tyle znali łacinę, by rozumieć kazanie, czy tekst Ewangelii. Powinni jednak wykonywać po łacinie całość, lub wybrane składniki ordinarium. To bardzo proste wskazanie, które stanowi ideał celebrowania mszy świętej w Kościele Zachodnim. Oczywiście nie wyklucza ono posługiwania się językiem narodowym w obrębie części stałych, ani łaciną choćby w śpiewie psalmu. Za niewłaściwe jednak uznać trzeba istniejącą sytuację, w której wierni nie mają żadnego pojęcia o liturgii w języku swego wyznania, a słysząc, że należą do obrządku rzymskokatolickiego, bywają szczerze zaskoczeni.

Odpowiadając na Pana pytanie nie chciałbym pominąć jego partii wstępnej, która dotyczyła sytuacji łaciny poza Kościołem. Trzeba się zatem zapytać, co to znaczy, iż łacina jest językiem martwym. Jeśli myślimy o tym, że nie ma narodu, który posługiwałby się nią w dzisiejszych czasach, to oczywiście mamy rację. Jakkolwiek, co zaznaczyłem, jest to środowisku kościelnym poczytywane za walor łaciny, a nie za jej wadę. Jeśli sądzimy, że język jest martwy przez to, że nikt się nim nie posługuje czynnie, to jesteśmy w błędzie. Jest bowiem wiele organizacji skupiających ludzi, którzy mówią po łacinie. Pośród nich jest choćby: Septimanae Latinae Europeae, Latinitati Vivae Provehendae Associatio, Familia Sancti Hieronymi, kilka stowarzyszeń w Rzymie i wiele innych w świecie. Ich członkowie (co ciekawe, na ogół młodzi ludzie) spotykają się najczęściej w wakacje w różnych miejscach globu i podczas tygodniowego turnusu mówią tylko po łacinie. Czy to możliwe? Tak, oczywiście. Nie jest to jakaś nadzwyczajna umiejętność dla każdego, kto przeszedł kurs języka. Sam ze studentami przeprowadziłem swego czasu takie zajęcia, które nosiły nazwę „Silentium”. W semestrze wiosennym będzie powtórnie taka szansa w ramach spotkań o nazwie „Latine loqui”. Słysząc to, niektórzy zapytaliby pewnie, a jak jest po łacinie „tramwaj”, albo „samolot”. Proszę się nie obawiać, wszystkie rzeczy mają swoje łacińskie odpowiedniki. Aby się dowiedzieć, jak co się nazywa wystarczy sięgnąć po „Słownik współczesnej łaciny” wydany przez Stolicę Świętą, albo po inne podobne publikacje, jakie ukazały się w różnych miejscach. W Internecie, pośród rozmaitych pomocy, mamy także radio, gdzie wiadomości przekazuje się w mowie Rzymian i wiele innych środków wspomagających. Może będzie to zaskakujące, ale tak naprawdę, mówienie po łacinie nie jest najistotniejsze. Jest to raczej rodzaj interesującego hobby. Żeby zapytać się o drogę, najeść na lotnisku, albo zamówić hotel nie potrzebujemy bowiem łaciny. Oczywiste, że skorzystamy z języka angielskiego, albo innego języka współczesnego. Łacina niesie z sobą coś bardziej istotnego, o czym może później.

EM: Wspominał ksiądz profesor o nierozerwalności związku Kościoła Katolickiego z jego własnym językiem. Jaki jest zatem, według księdza, stosunek kapłanów naszej diecezji do zaleceń Vaticanum II i sprawowania mszy świętej w tym języku na ziemi szczecińskiej?

JN: Nie sądzę, żeby sytuacja w naszej diecezji odbiegała jakoś szczególnie od realiów innych diecezji w Polsce i w świecie. W moim odczuciu panuje na ogół przychylny klimat dla łaciny. Życzliwe podejście daje się dostrzec w postawie Księdza Arcybiskupa Metropolity i przedstawicieli struktur kurialnych. Nie bez znaczenia jest może i to, że nasz Arcypasterz prowadzi niejednokrotnie korespondencję ze Stolicą Świętą właśnie po łacinie, jak również to, iż jest z wykształcenia prawnikiem. To samo można powiedzieć o urzędnikach kurii biskupiej, spośród których wielu to absolwenci prawa kanonicznego. Sami duszpasterze przejawiają zainteresowanie celebracją po łacinie w różnym stopniu. Niektórzy z nich, jak chociażby ksiądz Paweł Korupka, fascynują się liturgią nadzwyczajnego rytu, nazywanego popularnie liturgią przedsoborową. Jest przynajmniej kilku duchownych, którzy odprawiają mszę świętą w ten sposób i grono to ciągle się powiększa. W seminarium duchownym klerycy przeżywają liturgię po łacinie w każdy piątek. Są, jak mniemam, do niej dobrze nastawieni czego przejawem może być i to, że proszą przełożonych o pozwolenie, by podczas ich święceń części stałe, a przynajmniej „Litania do wszystkich Świętych” została wykonana właśnie po łacinie. W wymiarze powszechnym duchowni, zwłaszcza młodzi, są otwarci na liturgię w języku swego obrządku. Nie zawsze jednak mają szansę, by odprawiać po łacinie. W niewielu parafiach odprawia się bowiem posoborową liturgię w oparciu o oryginalną wersję Missale Romanum. Wprowadzenie takiej Eucharystii nie jest natomiast łatwe, czego przykładem może być sytuacja z parafii świętego Kazimierza w Szczecinie, gdzie msza łacińska od lat jest sprawowana w niedzielę o godzinie 18.00. Początki, mimo bardzo życzliwego podejścia księdza proboszcza, wcale nie były łatwe. Rozpoczęto bowiem od nauki wybranych części liturgii. Niektórzy wierni, ponieważ był to czas wstąpienia do struktur europejskich, pytali zatem, czy tak musi być i czy jest związane z faktem wejścia do Unii Europejskiej. Inni starali się wywrzeć nacisk na proboszcza twierdząc, że nie będą przychodzili w niedzielę na nabożeństwa majowe, gdyż mieli w zwyczaju zostawać po nich na wieczornej mszy świętej. Ponieważ ta jest teraz po łacinie, rezygnują z majówki, gdyż nie lubią takiej celebracji, a nie będą dwakroć pokonywać drogi do kościoła. Ostatecznie jednak liturgia łacińska znalazła swe miejsce we wspomnianej parafii. Faktyczną satysfakcję budziły te chwile, kiedy na przykład ministranci, dziesięcio- lub dwunastolatkowie, odkładali w jakimś momencie przygotowane teksty pomocnicze i recytowali bądź śpiewali całe passusy z pamięci. Dziś dzięki zaangażowaniu wielu osób, w tym organisty i scholi, liturgia w tym miejscu jest naprawdę piękna.

Można tylko powiedzieć vivant sequentes. A sądzę, że sytuacja będzie sprzyjać zaprowadzaniu podobnych celebracji. Jak pokazuje przykład parafii świętego Kazimierza, na mszę łacińską przychodzą zasadniczo młodzi ludzie. Katecheci potwierdzają, iż również dzieci chętnie uczą się choćby Zdrowaś Maryjo albo modlitwy do Anioła Stróża po łacinie. Można pokusić się zatem o stwierdzenie, że w tych postawach widać zmiany mentalnościowe, a dalej pokoleniowe. Nie można bowiem nie zauważyć, że w naszych czasach następuje istotna transformacja w myśleniu. Kultura ludowa nie ma już tej siły sprawczej, co wcześniej. Dzięki środkom masowego przekazu następuje unifikacja postrzegania świata, podporządkowana raczej zwyczajom wielkich miast, niż dziedzictwu rodowemu. Wielkie migracje przyzwyczaiły nas do różnorodności kulturowej. Realia naszego świata coraz bardziej przypominają realia starożytnego Rzymu z jego mieszanką ludnościową, światopoglądową i zwyczajową. Być może, jesteśmy o wiele lepiej przygotowani do ponownego odkrycia łaciny, niż się nam wydaje. Nie bez znaczenia jest też wymiana pokoleniowa. Musimy sobie uświadomić, że ci, którzy dzierżą dzisiaj rządy świata, a którzy nie chcieli wpisać ani chrześcijaństwa ani kultury grecko-rzymskiej do preambuły Konstytucji Europejskiej, to pokolenie lat sześćdziesiątych, a zatem generacja dzieci-kwiatów, rewolucji seksualnej i obrazoburstwa ideowego. Jakkolwiek panowie ubrali się w markowe garnitury a panie w garsonki, u wielu sposób myślenia nie zmienił się i nadal opiera się na kontestacji wszystkiego, co dawne, usystematyzowane i idealistyczne. Ponieważ w dziejach zwykle po rozprzężeniu obyczajów następuje purytanizm, a po fazie ezoteryzmu nawrót do racjonalizmu, można się też spodziewać, że po czasie odrzucenia łaciny wróci na nią moda. A wreszcie trzeba sobie uświadomić, iż dziedzictwo Soboru Trydenckiego było ugruntowywane czterysta lat. Stąd nie powinniśmy być zbyt niecierpliwi we wprowadzaniu tego, co pozostawił nam Sobór Watykański II. Pośpiech bowiem obfituje w błędy. Warto podkreślić, że dobre rzeczy rosną, jak zboże na polu, a zatem powoli. Kiedy w końcu przychodzi czas na żniwa, wówczas źdźbła pochylają swe kłosy ciężkie od ziaren. Ludzie bywają do nich podobni. Nie da się zaprowadzić liturgii łacińskiej rozkazem, dekretem biskupim, rozporządzeniem. Trzeba, by fascynacje rosły. Należy uczyć dzieci i młodzież, zachęcać dorosłych, rozśpiewywać kościoły melodiami gregoriańskimi i oswajać wiernych z liturgią Rzymu. To wszystko uczyni nas pełnymi wiedzy i przez to pokornymi w stosunku do nauki Kościoła. Wówczas bardziej ufać będziemy temu, czego uczą święte teksty, niż swoim własnym odczuciom i upodobaniom.

EM: Jak ksiądz profesor, jako pracownik naukowy Katedry Teologii Patrystycznej Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Szczecińskiego, ocenia poziom wykształcenia studentów oraz absolwentów w aspekcie języka łacińskiego? Czy wydział uniwersytetu organizuje wykłady, sympozja naukowe lub współpracuje z innymi ośrodkami przyczyniając się do wzrostu wiedzy i świadomości wśród słuchaczy?

JN: Bolączką wszystkich łacinników jest fakt ograniczania ilości zajęć, albo całkowitej rezygnacji z lektoratu. Jak słyszałem, nie ma już łaciny na prawie, nie ma na medycynie. To na pewno przykre. Sami studenci Wydziału Teologicznego US mają łacinę na kierunku teologii i italianistyki z elementami studiów nad chrześcijaństwem. W pierwszej grupie są świeccy, przyszli katecheci oraz klerycy. W drugiej, językoznawcy w zakresie języka włoskiego. Ci ostatni w ramach niewielu spotkań mają nabyć rozeznania co do morfologii i syntaksy. Najwięcej zajęć mają alumni seminarium duchownego. Pierwsze dwa lata są w ich przypadku przeznaczone na poznanie całości odmian i struktury języka. Rok trzeci ma ich wprowadzić w praktyczne zastosowania łaciny. Tutaj uczą się o kancelarii, sztuce epistolograficznej, gatunkach literackich, normach retoryki i oczywiście o liturgii. Cały drugi rok zajęć z muzyki poświęcili poznaniu śpiewu gregoriańskiego. Na roku trzecim w ramach lektoratu starają się nabyć swobody w korzystaniu z łacińskich tekstów mszalnych.

Studium łaciny nie uchodzi za łatwe. Jak sądzę również z tego powodu, że wiedza dotycząca języka polskiego, jaką zabieramy ze sobą ze szkoły średniej, jest często niewystarczająca. Poza tym, same zajęcia zaczynają się dość późno i obejmują niewiele godzin. Niestety, ciągle sprawdzają się słowa jezuity Franciszka Vavassora, jakie wypowiedział o artystach. Nie znam – twierdził – żadnego poety, który uczyłby się pisania dopiero jako dorosły człowiek. Początki są zatem dla studentów niełatwe. Szybko jednak przyzwyczają się zarówno do koncepcji lektoratu, jak i systematyczności. Niektórzy, co bardzo cieszy, przejawiają szczere zainteresowanie, żeby nie powiedzieć fascynację, studium łaciny. Dla mnie jako wykładowcy istotne jest, aby obok opanowania fleksji i słówek, adepci dali sobie zaszczepić coś z „ducha” łaciny. Jest w niej bowiem, jak zapowiedziałem, coś więcej, niż zestaw umiejętnie połączonych części mowy. Istotne są jej kategorie myślowe. Chodzi o to, by ów konkret, ścisłość, rzeczowość, systematyka i precyzja typowa dla języka wycisnęła się na sposobie myślenia współczesnych ludzi. Ma to dość istotne znaczenie zwłaszcza w wypadku przyszłych duchownych, którzy powinni umieć wyrażać sprawy jasno i sugestywnie, przejrzyście i stanowczo. Ci ostatni winni też korzystać z bogatego skarbca piśmiennictwa teologicznego dawnych wieków. Łacina daje jedyny w swoim rodzaju klucz do przeszłości. Dobrze rozumie to każdy, kto sięgał po stare teksty przygotowane w języku polskim. Niejednokrotnie, jakkolwiek to nasz język ojczysty, nic nie można zrozumieć. Jeśli rzecz będzie opisana w starej angielszczyźnie, albo dawnym języku francuskim, jest bardzo trudno przystępna. Łacina natomiast stwarza szansę korzystania z dorobku twórców dwudziestu pięciu wieków i to w wymiarze ogólnoświatowym. Jest to istotne zwłaszcza dla nas Polaków, jeśli uświadomimy sobie, jak niewiele pism Ojców Kościoła, jak mało dokumentów papieskich i innych źródeł zostało przetłumaczonych na nasz język narodowy, pominąwszy fakt, że każde tłumaczenie jest w jakimś stopniu niedoskonałe. Właśnie ten zakres, translacje i introdukcja do dawnej teologii, jest przedmiotem prowadzonych również przeze mnie badań, które owocują wieloma kontaktami i konferencjami. Dość wspomnieć, że nasz wydział, jakkolwiek młody, znany jest wielu uczonym. Ci zaś, zarówno z kraju, jak i zza granicy, którzy byli u nas podczas sympozjów, chwalili sobie i klimat naukowy i życzliwe przyjęcie.

Nie wiem, czy moje przydługie odpowiedzi są dobrym przykładem na rzymską zwięzłość i rzeczowość, ale temat jest szeroki, wydaje się również ważny. Mało co bowiem wpływa tak na poczucie tożsamości, jak właśnie język. Czujemy się Polakami także przez to, że łączy nas jedna mowa. Łacina ma nam pomóc identyfikować obrządki. Jeśli usłyszymy ją w liturgii, bez wątpienia możemy powiedzieć „to nasz Kościół”. Oczywiście wiele razy słyszałem, iż wykładowcy łaciny przeceniają jej znacznie. Być może. Lecz (pozwolę sobie wystąpić jako przedstawiciel środowiska) nam właśnie powierzono troskę o uniwersalny, niezmienny i szlachetny język. Temu też poświęciliśmy swoje życie.